Godzina 0
No i masakra. No i krwawa jatka. Wielki słój po occie pękł mi w rękach i ściął płatem dwa opuszki.
Zamiast spotkać się z Miłym Panem, który właśnie do mnie jechał z fajną maszyną do przetestowania, patrzyłam na rosnącą plamę krwi i wiszące na włosku dwa kawałki skóry, i zastanawiałam się, co teraz.
Nie wiedziałam jeszcze, że całkiem bezwiednie zakwalifikowałam samą siebie do kategorii 'przeszczep’.
Zadzwoniłam do Miłego Pana, że spotkanie przełożymy na kiedyś, zadzwoniłam do Męża, żeby po mnie posprzątał, zadzwoniłam na 112 żeby usłyszeć, że pogotowie na miejscu jedynie zawinie mi rękę. Zawinęłam ją więc sobie sama w wygotowane ścierki i z ręką pod sufitem, lekko drżąca, wyruszyłam na najbliższy SOR.
Zaparkowałam lewą ręką na trawniku mając nadzieję, że nie odholują mi auta tak od razu.
Ponieważ lała się ze mnie krew, a stojąc oparta o ścianę w kolejce minę miałam nietęgą, przyjęli mnie bardzo szybko i bardzo miło.
Generalny konsensus osiągnięto bardzo szybko – odcięta skóra odpadnie, nie ma sensu jej szyć, co najwyżej zrobić przeszczep z innej partii ciała, ale poczekamy na opinię chirurga, który właśnie operuje i będzie niewiadomokiedy.
W między czasie zaczęto rozcinać mi obrączkę, która nagrzewała się przy tym do takiej temperatury, że ratowało mnie jedynie psikanie zamrażaczem. Fajna zabawa w sumie, choć lekko nieprzyjemna.
Dowiedziałam się też, że woda utleniona świetnie nadaje się do rozpuszczania zaschniętej krwi. Ratownicy polewali nią szczodrze każdy rozwijany opatrunek (a ciągle ktoś przychodził popatrzeć), za co byłam im głęboko wdzięczna. Za polewanie. Za oglądanie w sumie też.
Po 2,5h rozwijania i zawijania bandaży zjawił się przemiły Pan Chirurg, który oznajmił, że zrośnie się ładnie i szyjemy.
Personel zrobił wielkie oczy, ale widać mieli wysokie mniemanie o specjaliście, bo nikt nie dyskutował.
Odetchnęłam z ulgą, bo wszystko, byle nie przeszczep.
Pan Chirurg zabrał się do szycia, a ja natychmiast odkryłam stopień unerwienia czubków palców. Bardzo, bardzo wysoki stopień. Pan Chirurg szył i znieczulał, ja się darłam i kopałam, Pan przepraszał, ja się wiłam, Pan znieczulał w kolejnych punktach, ja wykrzykiwałam żądania określenia na ile procent jest psychopatą. Takie tam… typowe popołudnie na SORze. Wszyscy się dobrze bawiliśmy i po pół godzinie Pan Chirurg skończył i był z siebie zadowolony.
Nie miał też pretensji o kopanie, bo sam kazał mi się położyć i usiadł tuż obok. Nie moja wina!
Ponieważ oba płaty ścięte były na ok. 90%, pewności, że taki koronkowy auto-przeszczep się przyjmie mieć nie mogliśmy. Pan Chirurg (naprawdę cudny) nakazał wrócić do domu i pokazać mu się za kilka godzin, kiedy to zdecyduje, czy skóra różowieje, czy też robimy w nocy operację.
Co jeśli nie zechcę przeszczepu? Według niego odrastanie opuszków będzie procesem długim, bolesnym, potencjalnie ropiejącym i według niego nie wartym zachodu.
Ok, to pędem do domu i natychmiast zabieram się za wszystko, co mi tylko przyjdzie mi do głowy, żeby wspomóc ukrwienie i przyjęcie się mojej własnej skóry pronto!
Zasunęłam natychmiast kilka łyżek Miód Maliny Witaminy MSM, do tego szklankę naszego domowego srebra koloidalnego (ok.10 ppm) i zapuściłam od razu program regeneracji tkanek na zimnym laserze maszyny Rife’a Spooky2, którą dopiero co kupiłam w zupełnie innym celu.
Wieczorem wróciłam na SOR i pan chirurg aż się uśmiechnął (mówiłam, że cudny?) – powiedział, że jest bardzo ładnie, (choć według mnie wyglądało to, jak palce dogorywającego Frankensteina) i daje mi kolejne 2 dni szansy na nieprzeszczep.
Przez kolejne 2 dni brałam więc jak szalona:
– Miód Malinę Witaminę MSM (dla odbudowy kolagenu, dotlenienia i prewencji infekcji) – chyba w sumie ze szklankę dziennie bez objawów wysycenia w postaci dolegliwości żołądkowych,
– nasze własnoręcznie robione srebro jonowe ok. 10 ppm – 3-4 szklanki dziennie,
– jod, selen, pełne spektrum minerałów Concentrace – jak zwykle, tylko więcej, zwłaszcza więcej płynu Lugola,
– fermentowany tran w kapsułkach,
– olej z wiesiołka (mój BFF dla szybszej odnowy skóry i zmniejszenia stanu zapalnego),
– mój bardzo silny syrop Petarda z propolisem, wyciągiem z sosny, czosnkiem, goździkami i całą masą składników przeciwzapalnych.
Czyli w skrócie skupiłam się na zapobieganiu zakażenia i dostarczeniu organizmowi materiałów do odbudowy tkanki.
Do tego moczyłam palce w srebrze z 3 kroplami wspomnianego już płynu Lugola 10%, eterycznego olejku lawendowego i Concentrace (bo olejki pięknie rozpuszczają się w słonej wodzie) i zapuszczałam dalej na różne sposoby programy regenerujące tkanki poprzez zimny laser Spooky2.
Na odchodnym na SORze dostałam receptę na dwa antybiotyki. Wykupiłam receptę, ale decyzję o wzięciu ich postanowiłam odłożyć do czasu, kiedy zobaczę pierwsze objawy ewentualnego zakażenia. Nie jestem hazardzistką, ale przy planowanych przez mnie dawkach srebra, witaminy C, płynu Lugola i propolisu nic nie powinno się nadkazić.
Będę obserwować, jak jastrząb i jakby co, mam wszystko pod ręką.
I tu rozpoczyna się nasz serial obrazkowy (słabi duchem niech, czytając, zamkną oczy).
Dzień 2
Na kontroli w poradni inny już Pan Chirurg stwierdza, że wszystko idzie w dobrą stronę, ale o przeszczepie jeszcze nie można zdecydować. Daje mi tydzień i przepisuje opatrunki ze srebrem, czym natychmiast podbija moje serce. Zaleca zmienianie ich co 2 dni, ale ja co najmniej 2x dziennie stosuję laser i moczenie, więc rytuał zmiany opatrunku wplatam w plan dnia.
Na tym etapie zażywam to, co opisałam powyżej, w wysokich dawkach, a na szybszą regenerację połączeń nerwowych dodaję jeszcze porządny B-kompleks, lecytynę i cholinę.
Zastanawiam się też, czy jałowy opatrunek srebrny, który spadł na podłogę nadal nadaje się do użycia. Postanawiam (tchórzliwie) nie ryzykować 😀
Dzień 4
Przyjeżdżają dobre dusze powypisywać etykiety na octy, bo bez prawej ręki z pisaniem mam kłopot.
Nadal wszystko goi się pięknie.
Dzień 7
Praworęczny człowiek, który nagle staje się leworęczny odkrywa pewne niedostrzegane wcześniej oczywistości. Już nie tylko jedna ręka nie klaszcze, ale i nie utnie sobie bandaża, nie posmaruje chleba, nie pomaluje rzęs…
Ale dobrą kawkę w dobrej knajpce jak najbardziej wypije! 🙂
Dzień 8
Odkrywam, że posłuszeństwo chirurgom nie zawsze popłaca.
Ze względu na naświetlanie i moczenie w srebrze, opatrunki zmieniałam dotąd 1-2x dziennie, podczas gdy zalecono mi zmianę raz na 2 dni. Wszystko dotąd tak pięknie się goiło, że postanowiłam jeden dzień sobie odpuścić, rozwijam bandaż, a tu zielono na wszystkich błękitnych szwach! No więc szybciutko powrót do metod odkażania znanych mi ze skuteczności, czyli płukanie w srebrze i takiej ilości płynu Lugola 10% (chyba ze 20 kropli na małą szklankę srebra), że palce zrobiły się czarne 🙂
Nic to.
Następnego dnia po ropie nie było śladu.
Od tej pory już nie słucham zaleceń, opatrunki – srebrne, czy niesrebrne – zmieniam co najmniej raz dziennie.
Oprócz operowania lewą ręką, trudność sprawia mi również fakt, że tworzą się wciąż nowe strupy, więc potem niechętnie odwijam opatrunki, bo nie lubię szarpać ran i nadrywać wszytej skóry. Tu za to z pomocą przychodzi mi wiedza nabyta na SORze, gdzie dowiedziałam się, że opatrunki najlepiej rozwijać po namoczeniu w wodzie utlenionej, która perfekcyjnie nadaje się do rozpuszczania krwi. Ratownicy na pogotowiu leją ją wiadrami, faktycznie pięknie rozpuszcza krew, nawet tą zaschniętą na podłodze (tak, tak, zrobiłam im tam ładnie 🙂 ).
To, co wcześniej wyglądało, jak dzieło Frankensteina, teraz naprawdę zaczyna przypominać skórę człowieka już nie tak całkiem z grobu.
Dzień 12
Po, jak zwykle, niedelikatnym rozwinięciu opatrunków przez Panią Pielęgniarkę, która ewidentnie nie znosi swojej pracy i za punkt honoru obrała sobie udowadniać pacjentom chirurgicznym, że są mięczakami, Pan Chirurg w poradni gwizdnął z zachwytu i zarządził szwów zdjęcie. Miało być po miesiącu, jest po niecałych dwóch tygodniach. Z tego co wiem, ściąganie szwów nie boli, więc zaraz będzie po wszystkim. Cieszę się tylko do czasu, bo Pani Pielęgniarka zaczyna szarpać za każdą nitkę i (naprawdę!) piłować ją skalpelem.
Każdą.
Jedną.
Nitkę.
A jest ich 14 na powierzchni kilku cm. Trochę się awanturuję, że mogłaby to robić delikatniej, a potem już tylko zaciskam zęby, żeby wytrwać do końca.
Błąd!
Po zdjęciu ostatniego nagle czuję, że zaraz odpłynę, choć nie jestem typem mdlejącym. Brawa dla Pani! Biorąc pod uwagę, że usadziła mnie na wprost ogromnego okna, z którego leje się żar, a ja przybyłam prosto z pogrzebu i mam pusto w żołądku, jest to wręcz zestaw idealny. Bąkam pod nosem, że zaraz fiknę, a personel nagle okazuje ludzką twarz. Zostaję odprowadzona na leżankę, mam sobie poleżeć i nawet wody mogę się napić. Taka Ameryka.
Jakoś wróciłam do domu, ale gdy po kilku dniach odkryłam, że Pani pominęła jeszcze jeden szew i wiedziałam, że prędzej go sobie wygryzę ósemkami, niż oddam się znowu w jej czułe ręce. Zaczęłam go sobie wyciągać pęsetą, ale nie chciał wyjść. Krwi leciało coraz więcej, aż w końcu znów zrobiło mi się słabo i się poddałam. Uznałam, że jednak Pani ma rację – jestem mięczakiem. Wymoczyłam rękę w srebrze i zrezygnowana zawinęłam.
Dzięki Bogu następnego dnia miałam wizytę u ginekologa. Pomyślałam – ludzki człowiek, lubi operować, to i zdjąć szwy pewnie potrafi.
Powiedział, że ściągnie.
Ręka trzęsła mi się tak, że aż odwróciłam głowę, żeby mu nie przeszkadzać. Doktor trudził się przez kilka minut, a potem nagle już było po wszystkim. NIC NIE POCZUŁAM! A jak się okazało, ten szew był bardzo głęboki i, chyba w ramach żartu, zawiązany podwójnie, dlatego im bardziej próbowałam go wyciągnąć wcześniej w domu, tym bardziej go sobie wyrywałam.
Okazuje się więc, że można ściągnąć trudny szew tak, żeby nie bolało i można czternastoma prostymi zohydzić człowiekowi życie.
Opisuję to tak szczegółowo ku nauce i przestrodze:
1. liczcie zakładane szwy lub proście chirurga, żeby je policzył – może się to okazać istotne przy ich zdejmowaniu,
2. protestujcie, jeśli uznacie, że procedura ich ściągania jest rzeźnicka,
3. jeśli procedura jest rzeźnicka, wstańcie i wyjdźcie – można pójść do pierwszej lepszej prywatnej kliniki, pielęgniarki, ginekologa (sic!) i zrobić to po ludzku, nawet jeśli za 100 zł.
Gdybym wiedziała to wcześniej, zapewne nie dałabym się dręczyć.
Dzień 13
Zgodnie z zaleceniem chirurga z poradni, do codziennej higieny rany włączam natłuszczanie, żeby uelastycznić tworzące się blizny.
Przygotowuję sobie miksturę na bazie zimnotłoczonego, ekologicznego oleju konopnego i wiesiołkowego, z dodatkiem balsamu Copaiba, olejku kadzidlanego i lawendowego, które przyspieszają gojenie i zmniejszają blizny. Trzymam ją w lodówce i smaruję palce przed każdym naświetlaniem laserem (wciąż 2-3x dziennie).
W przypływie szaleństwa, postanawiam też pomoczyć palce w Miód Malinie Witaminie: miód jest świetny na rany (odkaża i wspomaga gojenie), z malin robi się maseczki, a witamina C i MSM mówią same przez siebie. Pomysł okazuje się trafiony w dziesiątkę, bo po zmyciu (nie zlizaniu!) syropu, skóra robi się bardzo miękka i dobrze nawilżona. Wtedy smaruję ją moją miksturą konopną, do której dziś jeszcze dodałabym jeszcze krople z CBD, naświetlam i zawijam w imponująco wielkie plastry.
Odtąd na palcach noszę białe pacynki 🙂
Dzień 31
Czy to z powodu dużych ilości jodu, czy to po prostu taki proces gojenia, przyszyte płaty opuszków zaczynają zamieniać się w skorupę i powoli, bezboleśnie odchodzić, odsłaniając pod spodem nowiutką, zagojoną skórę.
Nadal moczę w Miód Malinie, srebrze, Lugolu (co widać po żółci palców i czerni strupów 😉 ) i smaruję natłuszczającą miksturą z olejkami eterycznymi. Jest dobrze.
Dzień 39
Nie ma już skorup, większość strupów też już odpadła.
Pozostała skóra jest czysta, ale bardzo opuchnięta.
Palce są nadwrażliwe, bolą przy naciskaniu, więc większość zadań codziennego życia wciąż na razie odpada.
Dzień 50
Opuchlizna nie schodzi.
Pan Chirurg w poradni mówi, że jest dobrze i każe się zgłosić za 3 miesiące.
Mówi, że jeśli do tego czasu opuchlizna nie zejdzie, to 'zobaczymy’.
Postanawiam nie zobaczać, tylko zaczynam szukać informacji w internecie. Znajduję amerykańską klinikę, która wspomaga przyjmowanie się przeszczepów po oparzeniach opatrunkami uciskowymi i zaczynam (bez wielkiego powodzenia) szukać odpowiednich plastrów. Owijam sobie codziennie pacynki tym, co udało mi się kupić i faktycznie obrzęk się zmniejsza, ale chwilę po rozwinięciu znów powraca do swojej ogromności.
Szukam dalej.
Dzień 57
Z polecenia Mądrych Znajomych trafiam do Mądrego Angiologa.
Mądry Angiolog rzecze, że to przecięte naczynia limfatyczne i on jak najbardziej poleca uciski oraz pierwszy raz w życiu zaleciłby pijawki. Prosto z jego gabinetu jadę zamówić uciskowe nakładki na palce, na które czekam jakieś dwa tygodnie, a potem moje życie staje się znacznie prostsze.
Nakładki ściskają wszystko jak należy, mogę w nich normalnie funkcjonować, nawet pływać w morzu, no i wyglądają niezwykle efektownie, gdy założę niebieską sukienkę :))))
Pijawki rozważam do dziś, może w końcu się złamię, bo to podobno bardzo dobry pomysł.
Spodziewam się też, że im bliżej urazu, tym lepszy, ale to już wiedza na ewentualną nie-przyszłość.
Nakładki spełniają swoją funkcję i po 5 miesiącach rozmiar opuszków jest wyraźnie mniejszy, za to nie zmniejsza się przykurcz palców. Osteopata tłumaczy mi, że takie wszywki nie różnią się niczym od źle wszytych łat w ubraniu – ciągną nierówno w dziwne strony. Żeby sprawę skomplikować, ciągnie nie tylko skóra, ale i pozszywane partie pod spodem – nerwy, mięśnie, naczynia, itd. Zaleca mi zakup super-miękkiej szczoteczki i mizianie skóry palców we wszystkich kierunkach tak, żeby pobudzić odbudowę połączeń kolagenowych, które tworzą siatkę (stąd szczotkowanie w różne strony). Pani Dentystka potwierdza, że w ten sposób rozpracowała sobie bliznę po cięciu cesarkim tak, że po miesiącu wyglądała, jakby miała już pół roku i zrobiła się wręcz wklęsła.
Dobra, kupuję najmiększą szczoteczkę do zębów, jaka istnieje i zaczynam mizianie.
Pierwsze wrażenie to mrowienie w przeodległych partiach ręki, właściwie aż do barku. Miziam z każdej strony w każdą stronę, również tam, gdzie mrowi i drętwieje. Okazuje się to bardzo słuszną strategią, bo z dnia na dzień mrowi coraz mniej odlegle, a po mniej więcej tygodniu udaje mi się już bez trudu i bólu rozprostować palce.
Do tego czasu jednak jestem tak znudzona koniecznością szczotkowania małą powierzchnią włosia, że sięgam po szczotkę do głowy niemowlaków. No i bingo! Nie ma chyba nic miększego i bardziej powierzchniowo wydajnego za tak rozsądną cenę 😉
A wszystko to dlatego, że tę stymulację szczotkową najlepiej wykonywać często. W prawdziwym życiu – jeśli ma być często, musi być krótko. A żeby było krótko, musi obejmować wszystko na raz. No to jest i obejmuje. I działa popisowo.
Minął właśnie 7 miesiąc i wciąż rozważam pijawki 🙂
Nakładki właśnie powędrowały do reklamacji, bo się rozciągnęły, ale firma niemiecka, porządna, niedługo powinni odesłać nowe.
Wciąż mam kłopoty z noszeniem ciężkich rzeczy ze względu na przewrażliwienie dwóch palców.
Powinnam nadal je szczotkować, ale zapominam, bo palce rozciągają się w pełni i przypominam sobie rzadko.
Z nowych odkryć – smaruję opuszki olejem CBD 10% (a czasem pastą 30%) dla przyspieszenia regeneracji połączeń nerwowych. Ogólne wrażenie przy dotyku wszywek przypomina dotykanie wielkiego bąbla na otartej stopie, ale zaczynam już lekko czuć skórę na powierzchni, co jest niespodziewaną odmianą.
Wypróbuję jeszcze:
1. komorę normobaryczną (ma doskonałą prasę w kwestii przyspieszania procesów regeneracji),
2. akupunkturę chińską,
3. i te nieszczęsne pijawki 🙂
Będę raportować!
A na przymiarce do nowych, mniejszych nakładek uciskowych na palce (https://www.medi-polska.pl/), Pani Pielęgniarka nie mogła wyjść z podziwu nad tym, jak pięknie mi się to wszystko zagoiło i jak pięknie się obkurcza. Mam też wrażenie, że powolutku zaczynam odzyskiwać czucie w moich wszywkach. Wydaje się więc, że te moje szalone zabiegi nie są jednak całkiem bez sensu 🙂
Tu kupisz witaminę C i MSM, które z radością testowałam na sobie
Pijawki nie są nieszczęsne i gdybyś jeszcze w czasie noszenia szwów całe je sobie postawić już dawno byłoby po sprawie. Każda komora zda egzamin nawet hiperbaryczna nie trzeba od razu do normobarii.
I jak opuszki? Mam podobny problem. Też są strasznie spuchnięte. Czy z czasem ta opuchlizna odpuściła? Prośba o update.
Powoli odzyskuję w nich w miarę normalne czucie (już nie boli przy naciskaniu), ale palce są nadal spuchnięte, wyraźnie słabsze i mniej sprawne.
Postanowiłam dać szansę pijawkom – straszne to doświadczenie, ale zwierzaki cudowne. Na razie jestem po trzecim zabiegu i bez zmian, ale też i pani od początku podkreślała, że o ile pijawki są zawsze dobrym pomysłem, o tyle przybyłam do niej z już bardzo starymi wszywkami i żeby zobaczyć jakiś sensowny efekt, trzeba tych zabiegów zrobić chociaż 5-10, a potem poczekać z pół roku zanim ogłosi się zwycięstwo lub porażkę.
Będzie update, jeszcze trochę 😉
Jeśli chodzi o regenerację tkanek, to odleżyna zjadła mi piętę, a pięta całkowicie odrosła po regularnym naświetlaniu lampą bioptron. Jestem po uszkodzeniu rdzenia, ale zaczęły się regenerować nerwy obwodowe, co Pani radzi żeby sobie pomóc? Mam też przykurcze w łokciach